Zjeżdżali tu jak do Ziemi Obiecanej. Wagonami towarowymi, konnymi wozami, ciężarówkami. Jedni w nadziei na lepsze jutro, drudzy z przymusu, a jeszcze inni z przypadku. Niczym amerykańscy pionierzy szli w jednym kierunku: na Zachód.
Jesień 1945. Błoto, smutny deszczowy krajobraz. W tle stukot kół odjeżdżającego pociągu. Dziewczyna. Średni wzrost, zgrabna figura. Ładna sukienka za kolano, prezent od cioci. Na twarzy szeroki uśmiech, jak namalowany. W pamięci jej rodzinna wieś: Słup, nieopodal podwarszawskiego Garwolina. W sercu nadzieja na lepsze życie.
- Miałam piętnaście lat. Cieszyłam się, że przyjechałam, bo tu już od kilku miesięcy byli rodzice z bratem. Rozglądałam się i nie mogłam się nadziwić. Domy murowane, a ziemi tyle, że okiem nie wypatrzysz - wspomina osiemdziesięciopięcioletnia dziś Irena Haczkowska.
Nie to co u nich w Słupie: słoma na dachach i pola wielkości dużego salonu we dworze.
Inny świat. O dziwnej nazwie: Giżyno.
Na zachód wiodły wszystkie drogi
Z dalekich ziem, z dalekich stron.
Kto by pomyślał Boże drogi
Że tutaj będzie jego dom.
(Dana Lerska, „Szli na Zachód osadnicy”)
W Giżynie spotkali się Niemcy, rdzenni mieszkańcy tych ziem i przyjezdni: Mazowszanie, Kresowiacy, Romowie. Dla tych ostatnich mityczny Zachód okazał się dziki.
- Nie było prądu, nie było pracy, pieniędzy nawet nie było – wylicza pani Irena.
- Dorzućmy do tego szabrowników i strach przed napaścią z ich strony, a także przed żołnierzami Armii Czerwonej. Bano się powrotu Niemców. W wioskach ustawiano warty. Struktury władzy organizowały się powoli, stąd wrażenie bezprawia. Trzeba było liczyć na siebie – uzupełnia Maciej Rydzewski, nauczyciel historii z Kalisza Pomorskiego.
- Co miał człowiek robić? Od rana do zapadnięcia zmroku zajmowaliśmy się tym jak przeżyć kolejny dzień. Oporządzić krowę, co to ją ojciec z Garwolina przywiózł, upiec chleba na cały tydzień, takie tam. Boże! Ile ja się tego chleba napiekłam! – wykrzykuje ze śmiechem pani Irena. - Takie duże bochny. Mąkę się brało z Kalisza, a jak tam zabrakło to trzeba było jeździć do młyna dalej. Nie mieliśmy co jeść.
- A państwo? Pomagało?
- Rozdali kartki, które można było wymienić na jedzenie w Kaliszu. Ale często i tam tego jedzenia nie było. Codziennie jedliśmy ziemniaki z … ziemniakami. Dobrze, że je Niemcy zasadzili. No tak było, no, nie ma co gadać.
Mięsa też nie było. I jajek. Nawet na Wielkanoc.
– To co nieśliście w koszyczku do święcenia?
- Nic. Bo i święcenia w 46-tym nie było. Nie było co święcić.
Nowa religia
Z kościołem w ogóle było kiepsko. Budynek stał, ale zamknięty na głucho. Księdza nie było. Na mszę trzeba w niedzielę było iść cztery kilometry w jedną stronę. - Zimą też, to znaczy ten, kto miał ubranie – opowiada pani Irena. – Ja miałam akurat dobrze. Ubierały mnie ciotki z Warszawy. Zawsze miałam sukienki i płaszcz, a nawet buty. A bieda była taka, że ludzie nie chodzili do kościoła, bo by zamarzli po drodze. - Ludzie modlili się przy kapliczkach na rozstaju dróg, ten ludowy zwyczaj był od zawsze w polskiej kulturze - dodaje Maciej Rydzewski, a pani Irena opowiada dalej:
- Później już przyjeżdżał rowerem ksiądz, otworzyli nasz giżyński kościół.
Stoi do dzisiaj: stary budynek w samym środku Giżyna.
Religię miała w 1945 roku zastąpić nowa państwowa ideologia: marksizm – leninizm. - Któregoś dnia powiesili nam we wsi takie megafony, mówili na to kołchoźniki – opowiada Irena Haczkowska. – Leciała z tego przez cały dzień jakaś propaganda, do tego trochę muzyki. Człowiek chciał nie chciał musiał tego słuchać, jak się po wsi kręcił. - To nie był nowy wynalazek, Niemcy na przykład montowali swoje „szczekaczki” - komentuje Maciej Rydzewski.
Oficjalna propaganda nie mogła zastąpić szkoły. Chociaż i z edukacją było też krucho. - Nauczycielem często zostawał ktoś z wioski, jak miał tak zwaną „małą maturę” to było już dużo. Uczył dzieci, a później uprawiał swoją ziemię – dodaje historyk Mariusz Garbacz, miłośnik historii regionalnej.
W Giżynie funkcjonowała jedna szkoła czteroklasowa, a w położonym o kilometr Pomierzynie działała już taka dla starszych. I znowu trzeba było przeprawiać się udeptaną drogą, w błocie po kolana. A jeszcze dalej było do Kalisza… „Ustalono, że nauczanie rozpoczynać się będzie o godzinie 9.00, a nie o 8.00 ze względu na bardzo wielką odległość od szkoły dużej ilości dzieci. Ponieważ w Kaliszu Pomorskim jest szkoła zbiorcza, uczęszczają tutaj uczniowie do klas starszych z pobliskich miejscowości, oddalonych po 5 i 6 km.” (M. Kuchto, Dzieje polskiego Kalisza Pomorskiego w latach 1945-2010, Kalisz Pomorski 2010, s.31)
Dzieci wojny
Dzieciaki większość czasu spędzają jednak poza szkołą. I choćby nie wiadomo jak byłoby biednie, chcą tylko jednego. Bawić się. – Zabawek nie było, to trzeba było coś wymyśleć – wspomina pani Haczkowska. – Dziewczynkom czasami matka uszyła lalkę ze szmatek, chłopaki brali fajerki z pieca, nakładali na jakiś pręt metalowy i robili wyścigi, kto szybciej taką fajerkę potoczy. Bawiliśmy się w chowanego na starym niemieckim cmentarzu, graliśmy w klasy, bo to wystarczy tylko patykiem na ziemi kwadraty narysować i już jest zabawa. Zimą starsi organizowali kuligi, ale najpierw trzeba było sobie sanki zrobić, bo przecież nie było.
Wszędzie były za to powojenne „pamiątki”. - Pamiętam, raz chłopaki znaleźli jakieś pociski czy granaty i wrzucali je do ognia – pani Irena wyraźnie smutnieje. - Chowali się i słuchali jak strzelają. Prawdziwy Dziki Zachód. Jeden taki wrzucił granat do ognia i nie zdążył uciec. Przynieśli go do mnie do domu. Wszystko we krwi. Jeszcze żył, tylko tak jęczał. Wzięli go na wóz i pojechali do szpitala. Nie zdążyli. Chłopak umarł po drodze.
No właśnie, w drodze do lekarza. Ludzie się w niej rodzili i umierali. - Z medycyną w ogóle było ciężko – opowiada Irena Haczkowska. - Ja sama, kiedy zachorowałam na szkarlatynę, nie miałam się do kogo zgłosić. Kiedy mój stan się pogorszył, musieli zawieźć mnie do szpitala w Drawsku Pomorskim. Dopiero tam mnie wyleczyli. Tak samo było z porodami. Przypominam sobie sytuację, kiedy to jedna z moich sąsiadek zaczęła rodzić. Nie miała czym się dostać do Kalisza, to mąż zabrał ją na rower i zawiózł. Nie zdążyli dojechać. Urodziła w drodze.
„Po wojnie w powiecie drawskim sprawy ochrony zdrowia nie przedstawiały się najlepiej. Tymczasem potrzeby w tej dziedzinie były duże. Ogólny stan zdrowia przebywających Polaków oraz zamieszkujących tu jeszcze Niemców, był bardzo zły. Wpływ na to miała niedawno zakończona wojna, ze wszystkimi ujemnymi konsekwencjami. Wśród ludności polskiej występowały liczne schorzenia oraz przypadki chorób zakaźnych, które niekiedy przyjmowały nawet rozmiary epidemii. W tej sytuacji bardzo pilną potrzebą stało się utworzenia placówek służby zdrowia. Niestety było to sprawą niełatwą, gdyż brakowało fachowego personelu, lekarstw i sprzętu medycznego. Tuż po wojnie na terenie powiatu drawskiego było tylko 3 lekarzy: 1 Polak i 2 Niemców (w Drawsku znajdowało się 2 lekarzy i 1 w Kaliszu).” (Ibidem, s. 129)
Nic dziwnego, że wśród ludzi, którzy nie mieli dostępu do lekarza bardzo popularne były medycyna ludowa i zabobony. Dziś to nie do pomyślenia: wtedy, żeby wyleczyć chorobę kręgosłupa zakopywano ludzi po szyję w ziemi.
Na osiem godzin dziennie. Przez 10 dni.
- Recepta na kolkę małego dziecka była taka: wykonać 9 kukiełek z chleba , przejechać z nimi przez dziewięć mostów, wyrzucając na każdym z nich po jednej, wiem to z opowieści rodziny ze Starej Korytnicy - śmieje się Maciej Rydzewski.
Bez jedzenia, bez domu, bez Ojczyzny
Na rycinie widać piękny pałac obrośnięty bluszczem. Tam trafili Niemcy.
Zbici w gromadę, przerażeni, przegrani…
- Właścicielami pałacu byli Joachim i Zofia Neumann- Giesen, zdążyli go opuścić przed nadejściem frontu. Po 1945 Niemcy z Giżyna i okolic ci, którzy nie zdążyli uciec, musieli zostać, by pracować w majątku Neumannów. Mieli zapewnić ciągłość uprawy, Polacy przyjechali na te tereny kilka miesięcy później. W 1947 Niemców wysiedlono. Później na mocy dekretu PKWN w wyniku parcelacji majątków ziemskich całość została oddana na użytek PGR-u - wyjaśnia Mariusz Garbacz.
Dzięki pomocy pana Garbacza udało nam się dotrzeć do Ursuli Junghans (z domu Drews), która przed wojną mieszkała w dzisiejszym Pepłówku, i która jako 14-letnia dziewczynka trafiła w 1945 roku do majątku w Giżynie. Znalazła się tam z najbliższymi, którym udało się przeżyć zawieruchę wojenną.
– My, Niemcy mieszkaliśmy w samym pałacu i w domach folwarcznych rozmieszczonych w jego w pobliżu od późnej zimy 1945 do jesieni 1947 roku – wspomina pani Ursula, dziś mieszkanka Zagłębia Ruhry. - Łącznie mieszkało nas tam około 150 osób. Przede wszystkim: kobiety z dziećmi, wdowy po żołnierzach, starcy. Wszyscy ci, którzy nie zdołali uciec wcześniej przed zbliżającym się frontem. Ci, którzy byli do tego zdolni pracowali na gospodarce, na polach , w oborach, stajniach. Kiedy matki szły do pracy w polu, małymi dziećmi opiekowali się staruszkowie. To był prawdziwy obóz pracy. Naszym polskim nadzorcą był cywil, prawdziwy kat. Potrafił nawet zabić batem Niemca czy Niemkę, jeżeli nie podobała mu się ich praca. Żyliśmy więc i pracowaliśmy w strasznych warunkach. Porcje żywieniowe były wydzielane i bardzo małe. Cały czas byliśmy głodni.
Mogliśmy opuszczać majątek, ale raczej tego nie robiliśmy, bo baliśmy się Polaków i Rosjan. Woleliśmy być wśród swoich, nawet zamknięci i wygłodniali. Tylko nieliczni, najodważniejsi i najbardziej zdesperowani opuszczali pałac i szli po jedzenie do swoich starych domów w Giżynie, w których mieszkali już Polacy. W końcu nadszedł kres tego koszmaru. Któregoś dnia, jesienią 1947 roku w Kaliszu podstawiono pociąg z wagonami bydlęcymi. Zapakowali nas do niego i ruszyliśmy do obozu przejściowego w Niemczech. To znaczy wyruszyli ci, którzy przeżyli ten obóz w Giżynie. Wielu umarło. Na przykład tylko w mojej rodzinie zmarły dwie osoby: ponad 70-letni dziadek i moja 36-letnia matka.
„W ramach wysiedleń obowiązywała ścisła selekcja. W pierwszej kolejności obejmowała najmniej przydatnych – niepracujących i tzw. element uciążliwy, następnie wywożono pracujących w domostwach prywatnych lub prywatnych przedsiębiorstwach, w końcu tych, którzy pracowali „na państwowym”. Specjalną kategorię stanowili najsłabsi – starcy, chorzy, sieroty, którzy wyjechać mieli jako ostatni”. (J. Mieczkowski, Żydzi, Niemcy i Ukraińcy na Pomorzu Zachodnim w latach 1945-56, Szczecin 1994, s. 26)
- Było im ciężko – wspomina Irena Haczkowska. – My wprowadziliśmy się do ich domów, a ich zagnali do tego pałacu. Pamiętam ten pałac. Był bardzo duży. Musieli tam ciężko pracować. Był tam taki jeden Polak, co okropnie ich traktował. Kiedy układali snopy słomy na polu, musieli robić to precyzyjnie i równo. Inaczej dostawali batem. Nie mieli co jeść.
- Dawaliście im jedzenie?
- My tak. Ale niektórzy nie byli wcale do nich dobrze nastawieni. Niemiec to był dla nich największy wróg.
- Polacy z reguły nienawidzili Niemców z powodu wojny. Niektórzy z nich byli ogarnięci chęcią zemsty - dodaje Maciej Rydzewski.
Pani Irena dobrze zapamiętała pewną Niemkę z pałacu. - Jeśli dobrze pamiętam, nazywała się Brygida. Kiedyś mieszkała w naszym domu. Była starą panną. Przychodziła do nas, do wsi. Trochę z tęsknoty za domem, ale bardziej chyba z głodu. Dawaliśmy jej jedzenie. Pamiętam jak wczoraj, jak moja sąsiadka wyzywała ją od Niemr i najgorszych. Ona to była nerwowa kobieta. Była cięta na Niemców. Ale los jej odpłacił. W jej domu była taka piękna, trzydrzwiowa szafa, nieskręcona. Przed wojną należała właśnie do „naszej Niemki” Brygidy, która miała gdzieś schowane pozostałe części do szafy, jakieś śruby i deski. Brygida powiedziała nam, że powie, gdzie je schowała, ale tylko wtedy kiedy szafa stanie w naszym domu. Sąsiadka nie chciała oddać, sama skręciła szafę. Zaraz potem po domach chodzili jacyś przedstawiciele władzy i zabierali co ładniejsze rzeczy. Przestraszyła się, rozkręciła szafę i schowała w ogródku. Tam szafa zgniła – śmieje się pani Irena.
„Jest rzeczą bezsprzeczną, że musimy dążyć do tego, by stworzyć tam na >>Ziemiach Odzyskanych<< jednolity element ludnościowy przy wyeliminowaniu elementu niemieckiego, który stanowi i zawsze stanowić będzie czynnik rozsadzający wewnętrzną spoistość społeczeństwa."( Plan polityki narodowościowej, w : „Rzeczpospolita” z 24 marca 1946.)
Zabójcza praca
W tym kulturowym polsko – niemieckim tyglu zawieruszyło się też kilku Romów. - Jedna była, ale taka jak nie Cyganka – mówi pani Irena. - Miała blond włosy i jasną karnację. Ale jej siostra to już była prawdziwa Cyganka z urody. Czarne długie włosy i oczy, ciemne brwi. One chodziły w długich sukniach. Na tą czarnulę to sprowadziło nieszczęście. Kiedyś właśnie w czasie żniw, stała przy młockarni, tak kręci się taki szeroki pas transmisyjny. I ten pas wkręcił tę długą suknię dziewczynie. Obróciło nią parę razy, zmiażdżyło, to było straszne… śmierć na miejscu.
- Romów ludowa władza próbowała zmusić do stałego osiedlenia, stąd prawdopodobnie ich obecność w Giżynie. W województwie szczecińskim w 1949 r. mieszkało 761. Romów, a w 1952 tylko 244. To nie jest dużo - komentuje Maciej Rydzewski.
Pracowało się ciężko, nie tylko w czasie żniw. - Przez cały rok zwykły dzień mijał nam na robotach – po pani Irenie widać, że ożywają jej w głowie wspomnienia z młodości. - Szliśmy w pole i robiliśmy swoje. Trzeba było pracować, żeby jeść. - Ciężkośmy pracowali, ciężko. Pracowali nasi rodzice, cała okoliczna młodzież.
Czas wesela
Ludzie żyli, pracowali, uczyli, modlili się i… żenili.
Pani Irena: - Było kilka par, które chciały wziąć ślub. Zgłosili się do kowala po obrączki.
- Kowala?!
- Tak, z metalu te obrączki jakoś wycinał – zapewnia ze śmiechem ciesząc się, że uważnie słuchamy. – Śmieliśmy się wszyscy. A wesela były ubogie, no bo nie było z czego, ale jak ja już miałam swoje, dokładnie w 56-tym roku, to ubili nam świniaka. Było wesoło. Ślub był w Kaliszu, jechaliśmy wozami z końmi. Goście też na wozie, za nami. Miałam suknię z … jakiegoś białego materiału – nie pamięta, uśmiecha się przepraszająco. - Ale szytą u krawcowej! Szytą! I obrączki już mieliśmy z Tadeuszem, ale srebrne, kto by miał wtedy na złote. A Tadeusz… No cóż, jak się oświadczał, mój tata już nie żył. Przyszedł do mojej mamy i powiedział, że chce się żenić z Irką. Odpowiedziała mu: „No, jak chcesz, to się żeń.” I tak to wtedy właśnie było.
Nie po Bożemu
Jak się ludzie żenili, to rodziły się i dzieci. Ale jak to na Dzikim Zachodzie, nie zawsze było po Bożemu. – Pamiętam, była taka jedna kobieta, przyszła nie wiadomo skąd z córką – zaczyna opowieść pani Irena. - Nikt nie wiedział, że była z jakimś drugim facetem w ciąży, ukrywała to jakoś pod suknią. A latem urodziła. Sama! Chłopca. Zapakowała go do zwykłego wiaderka i wyniosła do Wierzchucina, nikt tam jeszcze nie mieszkał. Zostawiła dziecko w piwnicy jakiegoś pustego domu. Przypadek akurat tak chciał, że wtedy rano szli mężczyźni i szukali tego, co najlepsze w pustej wiosce. Tam było wszystko zostawione, a jak u nas brakowało maszyn, czy mebli to stamtąd brali. Usłyszeli jakiś hałas, jakby miałczenie małego kotka, takie głośne. I znaleźli. Chłopczyka w wiaderku. Ale ludzie, mimo tych dzikich czasów, dobrzy wtedy potrafili być dla siebie. Żona jednego z tych, co poszli po meble wzięła tego chłopczyka na wychowanie, żył potem normalnie w wiosce.
A kobieta? Miała jeszcze tyle siły, że poszła nad jezioro się umyć. Ktoś zawiadomił milicję. I tam ją złapali. Pamiętam, jak ją w kajdankach prowadzili przez wieś. Nigdy tu już nie wróciła.
Takie to były czasy.
Powroty
Piętnaście lat temu nasza bohaterka wróciła w swoje rodzinne strony. Nie poznała już małej wsi pod Garwolinem.
- Wszystko się zmieniło - mówi.
Nie ma już nawet domu, w którym przyszła na świat. Pozostały jedynie wspomnienia, które są ciągle żywe w jej sercu.
- To gdzie jest pani prawdziwy dom?
- W Giżynie - odpowiada bez wahania.
I specjalnie dla nas staje przed giżyńskim kościołem, dokładnie tak samo jak na zdjęciu sprzed siedemdziesięciu lat.
Nie jest już naburmuszoną dziewczynką. Tym razem uśmiecha się.
Do nas i do wspomnień.
Marta Stympin, Maria Kurylczyk, Natalia Tymczyszyn, Jakub Biegniewski, Maciej Radzimski, Szczepan Domagała
Fot. Agata Dobiesz, Magda Ambroziak